Strony nowa wersja

wtorek, 5 lipca 2016

MichaelOnTheRoad - USA - Route 66 cz.1

Antelope Canyon


Wizyta w Kanionie Antylopy została zaplanowana na godzinę około południową ze względu na słońce wpadające przez szczeliny do środka. Powodowało to przepiękne zjawisko i wywoływało mnóstwo cudownych kolorów ze skał. Zwiedzanie możliwe jest tylko w okresach, gdy nie występują burze – spowodowane jest to wymogami bezpieczeństwa, gdyż kanion szybko zalewany jest przez powodzie błyskawiczne. Długość zwiedzania kanionu to około dwóch godzin.





Half Dome



Wycieczkę do parku Yosemite wraz z jedną z najbardziej rozpoznawalnych gór czyli Half Dome odbyliśmy w kilka godzin od godzin południowych. Na szczyt góry nie weszliśmy m.in. ze względu na wysoką temperaturę oraz ograniczenie czasowe. Zdecydowaliśmy się natomiast podejść pod wodospad, który akurat wtedy był praktycznie wyschnięty, skapywała z niego jedna butelka wody na minutę. Popatrzyliśmy na amerykańskie wiewiórki, wykąpaliśmy się w małym pod wodospadowym jeziorku i pojechaliśmy dalej. 





Bryce Canyon 


Bryce Canyon udało nam się zobaczyć pod wieczór, tuż przed zachodem słońca. Przepiękne widoki, a także wszystkie odcienie czerwieni skał lśniące się w blasku zachodzącego słońca, sprawiały wrażenie jak gdybyśmy byli raczej na powierzchni Marsa a niżeli na Ziemi. Na sam koniec trafił się nam, także niezwykle przyjazny ptak, który (jak widać na zdjęciu) zapałał do nas sympatią i po krótkich namowach zgodził się na pozowanie do zdjęcia.




Restauracja Silver Moon 



Restauracja Silver Moon była autentyczną istniejącą od 1959 roku restauracją przy trasie 66, w której jedliśmy. Kelnerki były zdziwione widząc u siebie tak daleko od autostrady kogoś z tak daleka jak my. Po krótkiej chwili, gdy udało nam się wyjaśnić, że wcale się nie zgubiliśmy i że naprawdę jedziemy przez całą długość trasy 66 od początku do końca, zamówiliśmy jedzenie. Nawet kucharz wyszedł na chwilę popatrzeć kogo tu do niego przywiało. Swoją drogą dostaliśmy przepyszne dania (niestety nie pamiętam nazw). Na koniec, gdy zaczynaliśmy zbierać się do drogi, do naszego stolika podeszły wszystkie kelnerki i podarowały nam własnoręcznie wypisaną pocztówkę z pozdrowieniami od siebie dla nas. Było nam tak miło, że zostawiliśmy im jeden z naszych szalików z Polską. Możliwe, że wisi tam aż do dziś.




Meksykańska restauracja przy Horshoe Bend



Do tej restauracji przyszliśmy po prawie całodniowej wycieczce po okolicy – Horshoe Bend, Antylope Canyon i po plaży przy Lake Powel. Z zewnątrz wyglądała na malutką i skromną. Jednak tuż po wejściu widać było rozmiar naszej pomyłki. Pomimo sezonu byliśmy jedynymi gośćmi. Oryginalne meksykańskie dania, oryginalny wystrój, prawdziwi meksykanie jako kelnerzy, cicha muzyka i dobre towarzystwo. Czego więcej człowiekowi potrzeba? Otóż przydało się kilka szklanek wody do popicia, gdyż jedzenie było tak ostre jak smaczne. 



Cadillac Ranch (Amarillo) 


Na Cadillac Ranch dotarliśmy pod wieczór. Miejsce to znajduje się tuż pod miastem Amarillo, gdzie się zatrzymaliśmy. Tuż przed wejściem na teren „obiektu” znajduje się tabliczka głosząca, iż na terenie stanu Teksas graffiti jest zabronione pod groźbą kary administracyjnej w wysokości około 100 dolarów. Bardzo fajne wrażenie sprawiał rząd wbitych w ziemię i pomalowanych, w każdy możliwy kolor samochodów.



Kaktus przy drodze 66


Podczas naszej podróży po bezkresnych nizinach i niekończącej się drodze 66, trafiliśmy na wyjątkowo prosty odcinek. Po obu stronach drogi stał, niski bo niski, ale zawsze, płot z drutu kolczastego. Za nim na polach rosły różnej wielkości kaktusy. Jeden z nich tak bardzo spodobał się mamie, że zostałem „namówiony” do opuszczenia pojazdu, przedostania się przez drut kolczasty, przedarcia się przez rosnące po drodze inne kaktusy i zrobienia kilku zdjęć upatrzonemu okazowi, wtedy mogłem w glorii i chwale powrócić do auta. O dziwo przeżyłem i skończyłem z zaledwie kilkoma zadrapaniami i wbitymi kolcami. Ale czego nie robi się dla dobrego zdjęcia :)



Cliff Palace Mesa Verde


Pałac klifowy w parku Mesa Verde zwiedzaliśmy w temperaturze 35 stopni Celsjusza. Bardzo miła temperatura. Jednak nawet ona nie zdołała zepsuć wrażenia, jakie wywarło na nas to miejsce. Długie na ponad 80 metrów osiedle, sprzed około tysiąca lat, postawione pod ogromnym nawisem skalnym. Droga na dół prowadzi zboczem z drugiej strony. Zaleca się na półgodzinną wyprawę zabrania przynajmniej litra wody na osobę. O dziwo, w osiedlu temperatura była o jakieś 8 stopni niższa, a w niektórych miejscach panował nawet przyjemny chłodek. Cały kompleks jest dostępny dla zwiedzających za małą opłatą. Co pół godziny ze szczytu rusza wycieczka po okolicy wraz z przewodnikiem. Do dzisiaj nie wiadomo z całą pewnością, co było powodem opuszczenia tego miejsca przez właścicieli.




Santa Fe 



Do Santa Fe wjechaliśmy tuż przed południem, w czasie największego słońca. Był to już nasz któryś z kolei dzień podróży w aucie i zwiedzania w pełnym słońcu, więc byliśmy tym już lekko zniechęceni. Temperatura wynosiła jakieś 30 stopni w cieniu. Jednak tego cienia to niewiele było. Zwiedzanie miasta ograniczyliśmy do placu Santa de Plaza, Pallace de Guvernos położonym bezpośrednio przy tym placu oraz stojącej trzy kroki dalej Bazyliki Świętego Franciszka z Asyżu. Tego dnia na placu był akurat mały koncert, na który udało nam się załapać. Chodziliśmy, więc między rozłożonymi w cieniu straganikami z ręcznie (tak mówili) robionymi pamiątkami przy akompaniamentach różnych okolicznych zespołów. Po zakupie kilku pamiątek sprzedawanych przez sprzedawców wyglądających na rodowitych potomków Indian i obmacaniu kilku ciekawie wyglądających rzeźb wyruszyliśmy w dalszą podróż.



Rio Grande



Rio Grande jest graniczną rzeką USA z Meksykiem. Niestety nie dotarliśmy, aż do tejże granicy. Głównie z powodu inaczej wytyczonej trasy, ale także z lekkiej obawy bycia ustrzelonym przez nadpobudliwego strażnika granicznego. W naszym miejscu Rio Grande wcale nie była taka znowu duża, raczej przypominała niezwykle brudną rzekę mającą 1/5 szerokości Wisły na wysokości Warszawy. Niżej najpewniej była dużo większa. Po zanurzeniu stóp, dodaniu trochę “wody” od siebie w celu zasilenia rzeki, ruszyliśmy dalej.




Park Narodowy Joshua Tree 



Pomimo, iż Park Narodowy Joshua Tree jest bardzo popularnym miejscem turystycznym, w czasie naszego ponad 3 godzinnego przejazdu wraz z licznymi zatrzymaniami na trasie, spotkaliśmy łącznie jeden samochód. Jednym z powodów może być godzina popołudniowa (około 15) w czasie, której do tegoż parku wjechaliśmy, drugim może być mniej popularna trasa, którą jechaliśmy. Nie przejechaliśmy przez cały park, ale przejechaliśmy od Oasis Vistor Center do skrzyżowania, a następnie w górę do San Bernadinio, gdzie nocowaliśmy w nastrojowym Wigwam Motel.

Możliwość przejechania przez Park z takimi widokami był sam w sobie atrakcją. Gdy dodamy do tego ciszę i spokój niezmącane przez turystów (tak wiem, że my też turystami jesteśmy, ale piszę w naszym odniesieniu :P ) mała atrakcja urasta do rangi Głównej Atrakcji. Drzewa Jozuego, największy przedstawiciel rodziny agawowatych na świecie, rosną nawet do 12 metrów wysokości i żyją do 900 lat. Jeżeli chodzi o warunki na pustyni to jest to bardzo dobry wynik. Stanie przy takich ogromnych roślinach, kłujących co nie miara, pośrodku rozpalonej pustyni, gdzie nic oprócz nich nie rośnie oraz ich wygląd przypominający człowieka z rękami uniesionymi do nieba jakby wzywające Boga – wszytko to zostaje na bardzo długo w pamięci.


Historic Route 66


Cały wyjazd trwał 25 dni. W tym czasie przejechaliśmy trochę ponad 5 tysięcy mil, czyli około 8 tysięcy kilometrów. Główna trasa wiodła od Chicago, trasą 66, przez Amarillo i Los Angeles (gdzie trasa ta ma swój koniec), aż do San Francisco. Po drodze oczywiście zawitaliśmy w dziesiątki przepięknych miejsc, poznaliśmy setki wyjątkowych ludzi, jeździliśmy konno wokół góry, wchodziliśmy wysoko w niedostępne góry i spaliśmy w wygodnych, ale też i twardych łóżkach :P  Skąd pomysł na wyjazd? W USA jest takie powiedzenie, że każdy Amerykanin powinien raz w życiu przejechać się matką wszystkich dróg (Route 66). Pomyśleliśmy więc dlaczego tylko oni? My też chcemy. Jak pomyśleliśmy tak zrobiliśmy – całe przygotowania trwały około pół roku a i tak wielu miejsc niestety nie odwiedziliśmy. Jest to kolejny powód, żeby kiedyś tam wrócić. Czworo ludzi zamkniętych w samochodzie na 25 dni to mieszanka wybuchowa. Na szczęście pomimo kilku punktów zapalnych udało się dojechać w całości do końca i wrócić do kraju. Należy pamiętać, że wszystko z perspektywy czasu wspomina się dobrze. Dlatego też ten wyjazd uważam za jeden z najbardziej udanych. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz