Antelope Canyon
Wizyta w Kanionie Antylopy została zaplanowana na godzinę
około południową ze względu na słońce wpadające przez szczeliny do środka. Powodowało
to przepiękne zjawisko i wywoływało mnóstwo cudownych kolorów ze skał.
Zwiedzanie możliwe jest tylko w okresach, gdy nie występują burze – spowodowane
jest to wymogami bezpieczeństwa, gdyż kanion szybko zalewany jest przez
powodzie błyskawiczne. Długość zwiedzania kanionu to około dwóch godzin.
Wycieczkę do parku Yosemite wraz z jedną z najbardziej rozpoznawalnych gór
czyli Half Dome odbyliśmy w kilka godzin od godzin południowych. Na szczyt góry
nie weszliśmy m.in. ze względu na wysoką temperaturę oraz ograniczenie czasowe.
Zdecydowaliśmy się natomiast podejść pod wodospad, który akurat wtedy był
praktycznie wyschnięty, skapywała z niego jedna butelka wody na minutę.
Popatrzyliśmy na amerykańskie wiewiórki, wykąpaliśmy się w małym pod
wodospadowym jeziorku i pojechaliśmy dalej.
Bryce Canyon udało nam się zobaczyć pod wieczór, tuż przed zachodem słońca.
Przepiękne widoki, a także wszystkie odcienie czerwieni skał lśniące się w
blasku zachodzącego słońca, sprawiały wrażenie jak gdybyśmy byli raczej na
powierzchni Marsa a niżeli na Ziemi. Na sam koniec trafił się nam, także niezwykle
przyjazny ptak, który (jak widać na zdjęciu) zapałał do nas sympatią i po krótkich
namowach zgodził się na pozowanie do zdjęcia.
Restauracja Silver Moon była autentyczną istniejącą od 1959 roku restauracją
przy trasie 66, w której jedliśmy. Kelnerki były zdziwione widząc u siebie tak
daleko od autostrady kogoś z tak daleka jak my. Po krótkiej chwili, gdy udało
nam się wyjaśnić, że wcale się nie zgubiliśmy i że naprawdę jedziemy przez całą
długość trasy 66 od początku do końca, zamówiliśmy jedzenie. Nawet kucharz
wyszedł na chwilę popatrzeć kogo tu do niego przywiało. Swoją drogą dostaliśmy
przepyszne dania (niestety nie pamiętam nazw). Na koniec, gdy zaczynaliśmy
zbierać się do drogi, do naszego stolika podeszły wszystkie kelnerki i
podarowały nam własnoręcznie wypisaną pocztówkę z pozdrowieniami od siebie dla
nas. Było nam tak miło, że zostawiliśmy im jeden z naszych szalików z Polską.
Możliwe, że wisi tam aż do dziś.
Meksykańska restauracja przy Horshoe Bend
Do tej restauracji przyszliśmy po prawie całodniowej wycieczce po okolicy –
Horshoe Bend, Antylope Canyon i po plaży przy Lake Powel. Z zewnątrz wyglądała
na malutką i skromną. Jednak tuż po wejściu widać było rozmiar naszej pomyłki.
Pomimo sezonu byliśmy jedynymi gośćmi. Oryginalne meksykańskie dania,
oryginalny wystrój, prawdziwi meksykanie jako kelnerzy, cicha muzyka i dobre
towarzystwo. Czego więcej człowiekowi potrzeba? Otóż przydało się kilka
szklanek wody do popicia, gdyż jedzenie było tak ostre jak smaczne.
Cadillac Ranch (Amarillo)
Na Cadillac Ranch dotarliśmy pod wieczór. Miejsce to znajduje się tuż pod
miastem Amarillo, gdzie się zatrzymaliśmy. Tuż przed wejściem na teren
„obiektu” znajduje się tabliczka głosząca, iż na terenie stanu Teksas graffiti
jest zabronione pod groźbą kary administracyjnej w wysokości około 100 dolarów.
Bardzo fajne wrażenie sprawiał rząd wbitych w ziemię i pomalowanych, w każdy
możliwy kolor samochodów.
Podczas naszej podróży po bezkresnych nizinach i niekończącej się drodze 66,
trafiliśmy na wyjątkowo prosty odcinek. Po obu stronach drogi stał, niski bo
niski, ale zawsze, płot z drutu kolczastego. Za nim na polach rosły różnej
wielkości kaktusy. Jeden z nich tak bardzo spodobał się mamie, że zostałem
„namówiony” do opuszczenia pojazdu, przedostania się przez drut kolczasty,
przedarcia się przez rosnące po drodze inne kaktusy i zrobienia kilku zdjęć
upatrzonemu okazowi, wtedy mogłem w glorii i chwale powrócić do auta. O dziwo
przeżyłem i skończyłem z zaledwie kilkoma zadrapaniami i wbitymi kolcami. Ale
czego nie robi się dla dobrego zdjęcia :)
Pałac klifowy w parku Mesa Verde zwiedzaliśmy w temperaturze 35 stopni Celsjusza.
Bardzo miła temperatura. Jednak nawet ona nie zdołała zepsuć wrażenia, jakie
wywarło na nas to miejsce. Długie na ponad 80 metrów osiedle, sprzed około
tysiąca lat, postawione pod ogromnym nawisem skalnym. Droga na dół prowadzi
zboczem z drugiej strony. Zaleca się na półgodzinną wyprawę zabrania
przynajmniej litra wody na osobę. O dziwo, w osiedlu temperatura była o jakieś
8 stopni niższa, a w niektórych miejscach panował nawet przyjemny chłodek. Cały
kompleks jest dostępny dla zwiedzających za małą opłatą. Co pół godziny ze
szczytu rusza wycieczka po okolicy wraz z przewodnikiem. Do dzisiaj nie wiadomo
z całą pewnością, co było powodem opuszczenia tego miejsca przez właścicieli.
Do Santa Fe wjechaliśmy tuż przed południem, w czasie największego słońca. Był
to już nasz któryś z kolei dzień podróży w aucie i zwiedzania w pełnym słońcu,
więc byliśmy tym już lekko zniechęceni. Temperatura wynosiła jakieś 30 stopni w
cieniu. Jednak tego cienia to niewiele było. Zwiedzanie miasta ograniczyliśmy
do placu Santa de Plaza, Pallace de Guvernos położonym bezpośrednio przy tym
placu oraz stojącej trzy kroki dalej Bazyliki Świętego Franciszka z Asyżu. Tego
dnia na placu był akurat mały koncert, na który udało nam się załapać.
Chodziliśmy, więc między rozłożonymi w cieniu straganikami z ręcznie (tak
mówili) robionymi pamiątkami przy akompaniamentach różnych okolicznych
zespołów. Po zakupie kilku pamiątek sprzedawanych przez sprzedawców wyglądających
na rodowitych potomków Indian i obmacaniu kilku ciekawie wyglądających rzeźb
wyruszyliśmy w dalszą podróż.
Rio Grande jest graniczną rzeką USA z Meksykiem. Niestety nie dotarliśmy, aż do
tejże granicy. Głównie z powodu inaczej wytyczonej trasy, ale także z lekkiej
obawy bycia ustrzelonym przez nadpobudliwego strażnika granicznego. W naszym
miejscu Rio Grande wcale nie była taka znowu duża, raczej przypominała
niezwykle brudną rzekę mającą 1/5 szerokości Wisły na wysokości Warszawy. Niżej
najpewniej była dużo większa. Po zanurzeniu stóp, dodaniu trochę “wody” od
siebie w celu zasilenia rzeki, ruszyliśmy dalej.
Park Narodowy Joshua Tree
Pomimo, iż Park Narodowy Joshua Tree jest bardzo popularnym miejscem
turystycznym, w czasie naszego ponad 3 godzinnego przejazdu wraz z licznymi zatrzymaniami
na trasie, spotkaliśmy łącznie jeden samochód. Jednym z powodów może być
godzina popołudniowa (około 15) w czasie, której do tegoż parku wjechaliśmy,
drugim może być mniej popularna trasa, którą jechaliśmy. Nie przejechaliśmy
przez cały park, ale przejechaliśmy od Oasis Vistor Center do skrzyżowania, a
następnie w górę do San Bernadinio, gdzie nocowaliśmy w nastrojowym Wigwam
Motel.
Możliwość przejechania przez Park z takimi widokami był
sam w sobie atrakcją. Gdy dodamy do tego ciszę i spokój niezmącane przez
turystów (tak wiem, że my też turystami jesteśmy, ale piszę w naszym odniesieniu
:P ) mała atrakcja urasta do rangi Głównej Atrakcji. Drzewa Jozuego, największy
przedstawiciel rodziny agawowatych na świecie, rosną nawet do 12 metrów
wysokości i żyją do 900 lat. Jeżeli chodzi o warunki na pustyni to jest to
bardzo dobry wynik. Stanie przy takich ogromnych roślinach, kłujących co nie
miara, pośrodku rozpalonej pustyni, gdzie nic oprócz nich nie rośnie oraz ich
wygląd przypominający człowieka z rękami uniesionymi do nieba jakby wzywające
Boga – wszytko to zostaje na bardzo długo w pamięci.
Cały wyjazd trwał 25 dni. W tym czasie przejechaliśmy
trochę ponad 5 tysięcy mil, czyli około 8 tysięcy kilometrów. Główna trasa
wiodła od Chicago, trasą 66, przez Amarillo i Los Angeles (gdzie trasa ta ma
swój koniec), aż do San Francisco. Po drodze oczywiście zawitaliśmy w
dziesiątki przepięknych miejsc, poznaliśmy setki wyjątkowych ludzi, jeździliśmy
konno wokół góry, wchodziliśmy wysoko w niedostępne góry i spaliśmy w wygodnych,
ale też i twardych łóżkach :P Skąd
pomysł na wyjazd? W USA jest takie powiedzenie, że każdy Amerykanin powinien
raz w życiu przejechać się matką wszystkich dróg (Route 66). Pomyśleliśmy więc
dlaczego tylko oni? My też chcemy. Jak pomyśleliśmy tak zrobiliśmy – całe
przygotowania trwały około pół roku a i tak wielu miejsc niestety nie
odwiedziliśmy. Jest to kolejny powód, żeby kiedyś tam wrócić. Czworo ludzi
zamkniętych w samochodzie na 25 dni to mieszanka wybuchowa. Na szczęście pomimo
kilku punktów zapalnych udało się dojechać w całości do końca i wrócić do
kraju. Należy pamiętać, że wszystko z perspektywy czasu wspomina się dobrze.
Dlatego też ten wyjazd uważam za jeden z najbardziej udanych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz