Rodeo
Wyjazd do USA był planowany przez około 3 miesiące.
Wszystko ległoby w gruzach, już nawet zanim wylecieliśmy z kraju. Otóż LOT
zrobił tzw. overbooking, czyli sprzedał więcej miejsc niż było dostępnych w
samolocie. Pięć osób poleciało przesiadkami, a trzy prawie 12 godzin później.
Nam na szczęście się udało.
Przylecieliśmy do Chicago, a następnego dnia już byliśmy w trasie. Jako główną atrakcję wybraliśmy trasę „ROUTE 66”. Jako pierwszą atrakcję wybraliśmy rodeo w małej miejscowości (głównie z powodu, że było to jedyne rodeo w dogodnym nam okresie). Pierwsze co trzeba stwierdzić – nawet małe mieściny mieszczą się tam, na naprawdę ogromnych przestrzeniach. Z tego też powodu nie mogliśmy znaleźć tego rodeo. Machaniem rąk zatrzymaliśmy przejeżdżający radiowóz i zapytaliśmy się szeryfa, czy nie wie może, gdzie to jest. On szczerze zdziwiony naszą obecnością na takiej wsi zapytał się skąd jesteśmy. Na naszą odpowiedź, że z Polski, popatrzył na nas z jeszcze większym zdziwieniem. Koniec końców osobiście nas tam poprowadził. Z rozmowy na miejscu wynikło, że to małe rodeo okolicznych mieszkańców. Był dosyć dumny, że z tak daleka ktoś przyjechał do niego i to tak malutką grupką. Jeżeli chodzi o samo rodeo to atrakcji było mnóstwo, ale na arenie. Ujeżdżanie koni, wyścigi konne, łapanie byków czy utrzymywanie się na owcach dla małych dzieci. Prawdziwi kowboje :) Wszyscy miejscowi się znali, a my spotkaliśmy się z ogromną życzliwością z ich strony. Całość trwała kilka godzin, a jak wyjeżdżaliśmy około 23:00 to do końca było jeszcze długo.
Przylecieliśmy do Chicago, a następnego dnia już byliśmy w trasie. Jako główną atrakcję wybraliśmy trasę „ROUTE 66”. Jako pierwszą atrakcję wybraliśmy rodeo w małej miejscowości (głównie z powodu, że było to jedyne rodeo w dogodnym nam okresie). Pierwsze co trzeba stwierdzić – nawet małe mieściny mieszczą się tam, na naprawdę ogromnych przestrzeniach. Z tego też powodu nie mogliśmy znaleźć tego rodeo. Machaniem rąk zatrzymaliśmy przejeżdżający radiowóz i zapytaliśmy się szeryfa, czy nie wie może, gdzie to jest. On szczerze zdziwiony naszą obecnością na takiej wsi zapytał się skąd jesteśmy. Na naszą odpowiedź, że z Polski, popatrzył na nas z jeszcze większym zdziwieniem. Koniec końców osobiście nas tam poprowadził. Z rozmowy na miejscu wynikło, że to małe rodeo okolicznych mieszkańców. Był dosyć dumny, że z tak daleka ktoś przyjechał do niego i to tak malutką grupką. Jeżeli chodzi o samo rodeo to atrakcji było mnóstwo, ale na arenie. Ujeżdżanie koni, wyścigi konne, łapanie byków czy utrzymywanie się na owcach dla małych dzieci. Prawdziwi kowboje :) Wszyscy miejscowi się znali, a my spotkaliśmy się z ogromną życzliwością z ich strony. Całość trwała kilka godzin, a jak wyjeżdżaliśmy około 23:00 to do końca było jeszcze długo.
Arches National Park
Do miejscowości Moab, leżącej bezpośrednio przy wjeździe
do Parku Narodowego Łuków Skalnych, dotarliśmy niemal o północy. Mieliśmy tam
wykupione dwa nocowania na osiedlu w jednorodzinnym domu w cenie 280 zł za noc.
Niestety recepcja mieszcząca się w centrum tegoż miasteczka zamknięta została o
godzinie 20.00. Co ciekawe nie stanowiło to dla nas przeszkody, żeby odebrać
kluczyki. Recepcjonista kazał nam podjechać mimo wszystko pod drzwi biura.
Okazało się że przyczepił kopertę podpisaną naszym nazwiskiem na samym środku
drzwi, na widoku. Taśmą klejącą! Do dzisiaj nie jestem w stanie tego zrozumieć.
Jednak stokrotne dzięki za ten pomysł i chwała Bogu, że nikt tamtędy przez te 4
godziny nie przechodził i nie zwrócił uwagi na białą kopertę na środku drzwi.
Dom był jednopiętrowy. Z trzema sypialniami, dwiema łazienkami, siłownią,
kuchnią, salonem i garażem. Za taką cenę po prostu bomba. Do parku pojechaliśmy
wraz ze wschodem słońca (no dobra – godzinę po :P ) około godziny 6.30.
Zobaczyliśmy z bliska Balance Rock (zabrałem na pamiątkę kamień spod skały – na
szczęście ta główna się nie przewróciła) oraz podeszliśmy pod North i South
Windows (łuki skalne o takich nazwach :) ). Ogromną atrakcją parku (ze względu
na łatwe dojście) jest Turret Arch. Ja wraz z Tatą zdecydowaliśmy się na pieszą
wycieczkę w głębię parku do Devil's Garden. Na szczyt wzniesienia, które
rozciągało się właśnie nad Diabelskim Ogrodem dotarliśmy po półtora godzinnej
wspinaczce między rozpalonymi do ponad 40 stopni skałami. Na samo wejście
zużyliśmy 2 litry wody. Jednak mimo wszystko było warto. Widok był wprost
nieziemski. Tak musi wyglądać powierzchnia Marsa. Wielka czerwona pustynia
między ogromnymi czerwonymi skałami. Po drodze podziwialiśmy m.in. Double
O-Arch i Landscape Arch. Ze szczytu widać było Black Arch oraz Big Eye Arch.
Niestety nie schodziliśmy w poszukiwaniu reszty atrakcji tego miejsca ze
względu na kończącą się wodę oraz z uwagi na żeńską część ekipy która została w
samochodzie przy początku ścieżki. Z parku i miejscowości Moab wyjechaliśmy następnego
dnia około południa i udaliśmy się do Las Vegas.
Monument Valley
Monument Valley, czyli po naszemu Dolina Pomników, była
jednym z ciekawszych miejsc naszej podróży. Sława zapoczątkowana przez westerny
Johna Forda zyskała wymiar światowy, także więc nie mogliśmy tego miejsca
przegapić. Tak jak do większości punktów wycieczki wjechaliśmy tam tuż po
południu. Po drodze mieliśmy okazję oglądać pędzące równiną konie wraz z
mustangami. Większość turystów przyjeżdżała do pierwszego punktu widokowego, robiła
kilka zdjęć, jadła obiad i wyjeżdżała dalej. My na szczęście do tej większości
nie należymy. Już na samym początku ugadaliśmy się z trzecim z kolei spotkanym
Indianinem (przynajmniej tak nam się przedstawił) na wieczorny objazd jednej z
głównych gór konno. Tak też do umówionej godziny spotkania włóczyliśmy się
samochodem po całej okolicy (ciężko było – wertepy takie że hej [swoją drogą o
Amerykanach można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że są dobrymi
kierowcami] więc widzieliśmy kilka urwanych kół zepsutych zawieszeń). Około
godziny 17 wróciliśmy do punktu widokowego i pojechaliśmy wraz z przewodnikiem
do jego chatki u podnóża góry – tej z trzema królami. Tam też założył siodła na
konie i pojechaliśmy. Ja siedziałem drugi raz w życiu na koniu (konie jako
zwierzęta lubię, ale ich zapach mi niestety nie pasuje). Pierwsza godzina była
fajna. Miła prosta droga. PŁASKA droga. Widoki wprost przepiękne. 5 minut
odpoczynku i jedziemy dalej. Tu już było gorzej. Zaczęły się spore górki i
padołki. Siedzisz na koniu drugi raz w życiu, a ten wyrywa Ci się do góry.
Spróbuj się utrzymać. Cudem przetrwałem. Koń na szczęście wyczuł, że ze mnie
jest raczej dupa wołowa niż nawet amatorski koński jeździec i potraktował mnie
łagodnie. Jednak ostatnia godzina była koszmarem – zwłaszcza dla tej części
ciała, która następuje po plecach. Odparzona skóra od odbijania się na każdej
górce i dołku przy każdym zrywie konia prosiła o 10 minut pieszego spaceru.
Jednak trzeba być twardym, a nie miętkim jak mówił klasyk. I tym sposobem udało
nam się objechać całą górę w 3 godziny i zdążyć na przepiękny zachód słońca nad
Doliną Pomników.
Horseshoe Bend
Zwiedzanie, a raczej zobaczenie Horseshoe Bend, odbyło
się tego samego dnia do zwiedzanie Kanionu Antylopy. Zostaliśmy wtedy
zawiezieni drogą asfaltową na parking jakiś kilometr od punktu widokowego.
Pierwsze 500 metrów szło się pod górę przez piach w pełnym słońcu, a potem
drugie tyle schodziło się dla odmiany drogą kamienną skąpaną w słońcu :) Z góry
widok nie oddawał tego co widziało się przy samej krawędzi. Rzeka jakby sobie
spokojnie płynęła a potem pomyślała „STOP. Nie podoba mi się ta skała. Skręcam
w lewo!”, a potem jednak się rozmyśliła, zawróciła i popłynęła dawną trasą. I
tak zostało. Przepaść robiła ogromne wrażenie. Wysokość do kamiennego brzegu
rzeki około 150 metrów napawała szacunkiem dla sił natury. W drodze powrotnej
do samochodów oczywistą oczywistością zaiwaniliśmy ze środka pustyni kilka
małych kaktusów. Ot taka mała pamiątka.
Grand Canyon
Do miejscowości Tusayan, tuż obok wjazdu do Wielkiego Kanionu, dojechaliśmy w
nocy, a zwiedzanie tego cudu natury rozpoczęliśmy bez niepotrzebnego zrywania
się z rana. Do dyspozycji mieliśmy zarówno, aż jak i tylko jeden dzień.
Samochodem zatrzymaliśmy się na wewnętrznym parkingu (my zwiedzaliśmy jedno z
południowych wejść Wielkiego Kanionu). Stamtąd też udaliśmy się najpierw na
piechotę 2 kilometry w dół kanionu z Mather Point. Jest to jeden z pieszych
szlaków wiodących na sam dół, gdzie znajduje się schronisko, gdzie można
przenocować. Jest to kilka godzin wędrówki, dlatego też, tym razem odpuściliśmy
sobie tę przygodę. Kolejny powód ,żeby tam wrócić. Następnie przemieszczaliśmy
się po jednym przystanku autobusem po wewnętrznej trasie tuż przy zboczu od
punktu do punktu. Mimo niewielkiego odcinku, każdy punkt oferował unikalne
doznania wizualne. Aż dziw brał, że taki mały strumyk biegnący na samym dnie
kanionu mógł wyrzeźbić coś tak ogromnego i pięknego. Ktoś kiedyś obliczył, że
gdyby zgromadzić wszystkich ludzi kiedykolwiek żyjących na Ziemi i wrzucić do
Wielkiego Kanionu to zostałoby jeszcze dużo miejsca. Ot ciekawostka. Inną z
kolei ciekawostką jest to, że nawet na końcu takiej wewnętrznej drogi, po
drugiej stronie świata trzeba uważać co się mówi. My na szczęście uważaliśmy.
Tego dnia spotkaliśmy inną Polską rodzinę (z Gdańska) właśnie na wycieczce.
Pozdrawiam serdecznie. Gdy wsiadaliśmy do autobusu w drogę powrotną była już
godzina 16 i wszyscy zwiedzający także zaczynali wracać. Autobus był pełen
ludzi. Dlatego też ja musiałem wsiąść innym wejściem niż reszta rodzinki. Po 2
minutach jazdy zostałem przeproszony przez jakiegoś Pana i poproszony o pomoc w
odnalezieniu pewnego miejsca na mapie. Po krótkiej rozmowie udało nam się
znaleźć jego punkt docelowy. Po całej konwersacji dowiedziałem się że Pan
właśnie podróżuje z żoną i dwojgiem dzieci (chłopiec 9 lat i dziewczynka 8 lat)
także po USA, ale robi mniejszy wyjazd niż my. Co ciekawe cała rodzina była z
Holandii. I na takiej właśnie rozmowie Polaka z Holendrem po angielsku w środku
Stanów Zjednoczonych minęła nam 20 minutowa podróż autobusem przy jednym z
największych cudów natury tego świata.
Sekwoja Forest
Gdy pewnego południa wjechaliśmy do Parku Narodowego Sekwoi,
mieliśmy wrażenie jakbyśmy przenieśli się w czasie do okresu dinozaurów. Wtedy
wszystko było większe. Te drzewa mimo, iż nie wszędzie rosnące dodawały lasu
takiej potęgi, że człowiek czuł się naprawdę malutki. Od długiego czasu
wiedziałem, że takie drzewa są, że mają ileś tam metrów wysokości i ileś tam
metrów w obwodzie. Jednak dopóki człowiek nie podejdzie do takiego drzewa, nie
stanie u jego podnóża, nie zadrze głowy do góry w poszukiwaniu korony tego
drzewa, nie ma pojęcia jak ogromne one są. Zdjęcia naprawdę nie oddają ich
potęgi. W pewnym miejscu leżał sławny przewrócony pień sekwoi, wydrążony, przez
który przejeżdżało się samochodem. Przepiękne i ogromne. Do drzewa o imieniu Generał
Sherman trzeba dojść pieszo. Jest to jedno z najwyższych drzew świata. Jest
kilka wyższych, także w Stanach, jednak naukowcy nie chcą zdradzić miejsca ich
położenia w obawie przed nawałem turystów. W miarę schodzenia na dół,
temperatura powoli obniża się do miłego poziomu. W okolicy wspomnianego drzewa
znajduje się jakby park tematyczny dotyczący właśnie sekwoi. Jest także mały
kawałek przewróconego pnia, na którym turyści podpisują się – my także to
uczyniliśmy.
Death Valley
Wjeżdżając do Doliny Śmierci mieliśmy wiele chęci i duże
plany. Niestety stan dróg oraz temperatura szybko je zweryfikowały. Do 40
stopni w cieniu nie idzie w żaden sposób się przystosować. Nawet nie dziwię się,
że praktycznie nic nie żyje w tej dolinie. Nawet ptaków nie widzieliśmy w
czasie przejazdu. Najpierw odwiedziliśmy najniżej położony punkt na lądzie.
Mianowicie Badwater Basin, znajdujący się na wysokości 85,5 metra pod poziomem
morza. Wyjątkowo sucho tam było jak na taką głębokość... Po obejrzeniu
wielkiego jeziora z soli, wpakowaliśmy się z powrotem do piekarnika zwanego
samochodem i pojechaliśmy dalej. Tym razem do krateru powstałego wskutek
uderzenia meteorytu lub w wyniku wybuchu małego wulkanu. Była to miła odmiana,
gdyż mimo dużej temperatury dawało się wytrzymać. Głównie dzięki niezwykle
silnemu wiatrowi. Nawet nie dziwię się, że potrafi on przesuwać te kamienie z
Doliny wędrujących kamieni. To miejsce też było na naszej trasie jednak po 10
minutach drogi zawróciliśmy. Dlaczego? Perspektywa poruszania się z prędkością
5 kilometrów na godzinę po drodze niezwykle obfitej w muldy, gdy dookoła
zaczyna powoli kończyć się dzień nie jest miła. Na szczęście na oparach
dojechaliśmy do bardzo daleko położonej stacji benzynowej. Wygłodniali
wzięliśmy nawet dwie kanapki, jakąś sałatkę i coś co przypominało hot-doga. Po
pierwszym gryzie wszyscy z rodziny zgodnie stwierdzili, że to jest okropne i
nie będą tego jeść. Mój żołądek nie takie okropieństwa już trawił więc nie
wybrzydzałem. Dawali to jadłem. Reszta poratowała się żelaznymi zapasami z
bagażnika.
Las Vegas
Do Las Vegas dojechaliśmy w godzinach popołudniowych, a
do zachodu słońca mieliśmy jeszcze 3/4 godzin. W sam raz, żeby zameldować się w
hotelu, chwilę odpocząć i ruszyć na miasto. W mieście zatrzymaliśmy się na
jedną noc, m.in. ze względu na niebotyczne ceny hoteli. Wpływ na to na pewno
miał fakt, iż zatrzymaliśmy się w hotelu Hard Rock Hotel & Casino. Hotel
super, jednak położony trochę na uboczu, z dala od centrum miasta. Praktycznie
rzecz ujmując całe sławne Las Vegas to jedna główna ulica oraz kilkadziesiąt
metrów każdej z ulic odchodzących od niej. Z hotelu wyszliśmy tuż przed
zachodem słońca, gdy zaczęło się już robić znośnie jeśli chodzi o temperaturę.
Do Las Vegas Boulevard doszliśmy po około 30 minutach. Ulica (jak to w Las
Vegas) tętniła życiem. Panienki poprzebierane w różne stroje, pijani panowie,
rodziny, pary itd. Co nas uderzyło w oczy to pojawiająca się praktycznie na
każdym kroku reklama pań do towarzystwa. Co trzeci samochód i co czwarta
reklama stacjonarna to właśnie prezentowała. Zobaczyliśmy osławione fontanny
przy hotelu Bellagio, mini wieżę Eiffla oraz wszystkie inne atrakcje.
Stany Zjednoczone są o tyle dziwnym miejscem, że karabin można kupić w wieku 18
lat, ale żeby skorzystać z kasyna, czy żeby napić się piwa trzeba już mieć 21 lat.
Niestety więc tą największą atrakcję musiałem sobie odpuścić. Do hotelu
wróciliśmy bocznymi uliczkami grubo po północy. Następnego dnia w okolicach 11:00
po wymeldowaniu się z hotelu, przejechaliśmy się samochodem przez główną ulicę
miasta. Zupełnie inny świat. Brudny, podniszczony, otępiały po nocy, nie mogący
się obudzić. Cały urok nocy prysł. Las Vegas polecam odwiedzać raczej w nocy.
Los Angeles
Los Angeles jest miastem, do którego po prostu musieliśmy
przyjechać. Chociażby z takiego względu, iż to właśnie tam kończy się droga 66.
Dzień, w który przyjechaliśmy był także dniem, gdy pierwszy raz stanęliśmy nad
zachodnim wybrzeżem Stanów Zjednoczonych i patrzyliśmy na Ocean Spokojny z tej
strony świata. Plaża Santa Monica ze znakiem End of Route 66 jest miejscem
uwielbianym zarówno przez turystów, jak i przez mieszkańców miasta. Naprawdę
przyjemnie było usiąść sobie na plaży przy powoli zachodzącym słońcu, zajadać
się hot dogiem, słuchać muzyki samotnego gitarzysty, gdzieś na końcu pomostu
mieszającej się z krzykiem mew (które widząc twojego hot-doga zaczynają wokół Ciebie
krążyć z zamiarem zabrania ci go). Wieczorem przeszliśmy się na krótki spacer
na ulicę gwiazd, w celu znalezienia naszych ulubionych postaci ze świata kina,
muzyki i innych. Następnego dnia pojechaliśmy na wycieczkę do Hollywood. Pomimo,
iż spędziliśmy tam większość poranka, udało nam się zdążyć podjechać pod
najsławniejszy chyba napis na świecie (nie licząc napisów „Made in China”),
mianowicie Hollywood. Napis jest widoczny z daleka jako mały biały pasek na
środku wzgórza. Żeby móc go dobrze zobaczyć trzeba podjechać naprawdę blisko.
Niestety jest tylko jeden dobry punkt widokowy, na którym zdjęcia wychodzą tak
jak trzeba. O miejsce trzeba tam wprost walczyć choć do rękoczynów raczej nie
dochodzi. Każdy znajduje sobie jako takie miejsce, robi sobie zdjęcie z napisem
w tle, patrzy się chwilę na panoramę miasta i jedzie dalej. Patrząc na napis
można pomyśleć „I to tyle? Takie małe? Tak daleko? Pffff...” I zbytnio się
człowiek nie pomyli. Ale jednak coś ten napis w sobie ma. To pewnie ta sława...
Przejechaliśmy się jeszcze Beverly Hills, kolejny raz przeszliśmy się ulicą gwiazd
i następnego dnia ruszyliśmy dalej.
San Francisco
San Francisco jest znane przede wszystkim z powodu mostu
Golden Gate. Mało kto jednak umiejscowi tutaj jeszcze zabytkową linię
tramwajową, Lombard Street (ulicę kwiatową) czy nawet Alcatraz. My na szczęście
przeprowadziliśmy mały wywiad i wszystkie te miejsca i zabytki (oprócz
Alcatraz) zobaczyliśmy. Niestety nie dane nam było spędzić nocy w jednym z
najsławniejszych więzień świata. Pokoje są tam zarezerwowane na co najmniej pół
roku... Koło mostu Golden Gate wstąpiliśmy przypadkiem do byłych schronów i
punktów dział obrony wybrzeża wychodzących na zatokę z czasów drugiej wojny
światowej (miejsce może być znane z Terminator: Genisys) – jednak gdy tam
byliśmy film dopiero był kręcony. Przejechaliśmy się tramwajem przez całą
długość trasy, a następnie wróciliśmy pod most na piechotę idąc m.in. przez Chinatown
(gdzie też zatrzymaliśmy się na przepyszny i ogromny obiad). Lombard Street był
oczywiście zapchany samochodami toteż ja zdecydowałem się przejść go na
piechotę (wkurzając przy tym kilku kierowców). Wieczorem miasto i most spowiła
przeogromna mgła. Albo chmury. Ciężko mi określić, gdyż raz, że nigdy nie
widziałem takiej mgły co przykryłaby cały most, a dwa ,nigdy też nie widziałem
tak niskich chmur. Efekt był taki, że zaczęliśmy się martwić, czy nasz samolot
następnego dnia wystartuje, czy też nie. Na szczęście wszytko dobrze się
skończyło i mogliśmy swobodnie wrócić do domu po ogromnej wycieczce po Stanach
Zjednoczonych Ameryki Północnej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz