Strony nowa wersja

wtorek, 3 stycznia 2017

Wyspy Kanaryjskie - Fuerteventura - Dzień 1


Do wyjazdu przygotowywaliśmy się przez dobre kilka miesięcy. Zakup miejsc w samolocie, powolne powstawanie planu, rezerwacja hoteli, samochodów, biletów wstępu, wywiad środowiskowy itp.

Nie obeszło się również bez kilku telefonów na wyspy. Całe szczęście język angielski jest uniwersalny. Co ciekawe pierwszy hotel, z którym był mały problem podczas rezerwacji okazał się zatrudniać Polkę na recepcji, dzięki czemu udało się w miarę sprawnie i szybko załatwić sprawę. Najwięcej niewiadomych było z samochodami, trochę mniej z samolotami, a hotele uważaliśmy za praktycznie "pewne". Patrycja, przez dwa miesiące wakacji, stworzyła naprawdę szczegółowy plan co do naszej podróży po każdej z wysp i każdej atrakcji. Jednak to co miało być, a to jak wyszło to dwie różne sprawy. Wszystkie szczegóły zostaną opisane w każdym kolejnym poście opisie podróży, mamy nadzieję, że nasza relacja kogoś zainspiruje do podróży po świecie, a tym już zainspirowanym zapewni przynajmniej miłą chwilę czytania i oglądania zdjęć.

Samolot na pierwszą z Wysp Kanaryjskich – Fuerteventurę – mieliśmy o godzinie 12:15. Tym razem, inaczej niż zwykle, byliśmy na lotnisku 3 godziny wcześniej – na wszelki wypadek – i jak zwykle musieliśmy przez ten czas sobie spokojnie pokwitnąć. Lot minął całkiem spokojnie. Dzięki temu, że lecieliśmy w ciągu dnia, a miejsca mieliśmy przy oknie, mogliśmy swobodnie podziwiać widoki za oknem. Wartym zaznaczenia jest fakt, iż przed wyjazdem nie zrobiliśmy jednej rzeczy. Nie patrzyliśmy na zdjęcia satelitarne wysp. No bo jakie jest pierwsze skojarzenie jak pomyśli się o Wyspach Kanaryjskich? Zapewne dla wszystkich takie samo – palmy, roślinki, aloes agawy – zielono i gorąco. Toteż wyobraźcie sobie nasze zdziwienie, jak widzimy z okien naszego samolotu kamienistą pustynię zamiast tego zielonego raju (dla mnie całkiem nieźle, gdyż kamienie uwielbiam :P). Na szczęście pełni energii oraz nadziei na wspaniały wyjazd ruszyliśmy po bagaże.





Po odebraniu bagaży przyszedł czas na odebranie zamówionego przez nas samochodu. Auto zamówiliśmy w firmie Orlando Rent a Car. Zamówiliśmy sobie autko, którym bez problemu można się poruszać i parkować praktycznie wszędzie czyli VW Fox. Jednak, żeby odebrać auto trzeba najpierw dostać się do wypożyczalni. Do której z kolei miał nas zawieźć bus z lotniska. Pytanie tylko z którego miejsca. Na lotnisku okazało się, iż nasza wspaniała firma, jako jedyna chyba ze wszystkich wypożyczalni nie ma nawet malutkiego stanowiska na lotnisku. Informacja? Elektroniczny panel na ścianie. 10 minut próby połączenia i nic. Ok. Zadzwonię i pogadam z recepcją. Bez problemu – bus podjechał na stanowisko A1 po 10 minutach. Przyjechaliśmy, wypełniliśmy jeden papierek, zapłaciliśmy, dostaliśmy kluczyki i wyjechaliśmy. Może nie tak dokładnie bo jeszcze sobie na recepcji pogadaliśmy z 10 minut, obejrzeliśmy całe autko (dostaliśmy odrobinę lepsze od zamówionego – nasze się skończyły – po tej samej cenie) Renault Clio, musieliśmy zapakować bagaże. Potem je wypakować i przepakować. Dopiero po 30 minutach ruszyliśmy w drogę do stolicy wyspy – Puerto del Rosario.


Postanowiliśmy najpierw kupić sobie trochę jedzenia (chleb, szynki, picie itd.) oraz Internet. Bez Internetu byłoby dużo, ale to dużo ciężej się ze wszystkim ogarnąć, ale też może uniknęlibyśmy kilku niezwykle ciekawych sytuacji. Plan mieliśmy ambitny – pospacerować uliczkami miasta, zobaczyć 16 rzeźb w centrum miasta oraz mapę malowideł naściennych czy odwiedzić centrum sztuki. Jednak jak to w życiu bywa – wyszło odrobinę inaczej – gdy zobaczyliśmy pierwsze 4 rzeźby przeszła nam ochota na wzbogacanie kulturowe. Wróciliśmy do auta i ruszyliśmy do miejsca noclegowego w Caleta de Fuste.




Wyobraźcie sobie taką sytuację. Jedziecie sobie najlepsze po jednopasmowej asfaltowej drodze. Dookoła kamienie i raz na jakiś czas rachityczny krzaczek. Przed wami po obu stronach drogi, małe 3 może 4 metrowe wzniesienie, które zasłania wam widok co jest dalej. I nagle po minięciu go wszędzie dookoła jest piasek. Nie jakieś tam malutkie kamyczki, ale piasek w postaci pyłu. Przepiękne uczucie, a jaki wspaniały widok. Prawie natychmiast zatrzymaliśmy się na poboczu i wbiegliśmy na wydmy by w końcu poczuć piach z pustyń afrykańskich  przywiany na Wyspy Kanaryjskie ponad tym kawałkiem Atlantyku. Witamy w Parku Naturalnym Corralejo. Po krótkiej zabawie na wydmach i zabraniu 3 małych dziwnych pamiątek (zdjęcie kamyczka), ruszyliśmy dalej.















W trakcie jazdy widzimy 3 betonowe klocki hoteli jakie zdążyły się tu wybudować zanim całkowicie zakazano dalszej zabudowy parku. Caleta de Fuste jest plątaniną jednokierunkowych uliczek z hotelikami i domkami zbudowanymi typowo pod turystów. Próżno tutaj szukać oryginalnych Kanarów. Dawną drewnianą zabudowę wioski rybackiej (tym wcześniej była ta miejscowość) można znaleźć jedynie nad brzegiem oceanu. Zaparkowaliśmy w pobliżu naszego domu, pokoju, hotelu i udaliśmy się na jego poszukiwania. Przeszliśmy jedną ulicę szukając naszego numeru i nic. Ruszyliśmy w drugą i znaleźliśmy go prawie na samym końcu, czyli jakieś 30 metrów od samochodu, ale w drugą stronę. Mieliśmy wynajęty pokój w hostelu, ale do dyspozycji był cały dom. Cena... była bardziej niż odpowiednia. Pokój był zamykany na maluteńką kłódeczkę, taką jakich używa się czasami w walizkach. Pochodziliśmy chwilę po mieście, zjedliśmy kolację i poszliśmy przespać naszą pierwszą noc na Wyspach Kanaryjskich w wynajętym łóżku po cichu zastanawiając się jak będzie dalej...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz