Strony nowa wersja

wtorek, 10 stycznia 2017

Wyspy Kanaryjskie - Fuerteventura - Dzień 2


Drugiego dnia mieliśmy problem, żeby wstać. Niby wakacje, a trzeba wstać o 8 rano :P Ale wiadomo, kto rano wstaje ten ma cały dzień.

A my tuż po zjedzeniu kanapeczek na śniadanie wprost wybiegliśmy z naszymi walizkami z wynajętego mieszkania, gdyż byliśmy głodni przygody i widoków. Warto nadmienić, iż przez cały nasz pobyt na wyspach zastanawialiśmy się wieczorem, czy rano zastaniemy nasz samochód tam, gdzie go zostawiliśmy.




Na ten dzień na początek mieliśmy zaplanowane zwiedzanie Isla de Lobos. W celu dostania się na wyspę będącą w istocie jednym wielkim rezerwatem przyrody wykupiliśmy z dużym wyprzedzeniem bilety na prom, który miał nas tam zabrać i nas stamtąd odebrać. Na przejście się po wyspie zaplanowaliśmy 2 godziny. Wypłynięcie w kierunku wyspy odbyło się o godzinie 10:00, a podróż trwała całe 15 minut. Trwało to naprawdę chwilę, głównie dzięki temu, iż nasza łódź miała przeszklone dno i można było pooglądać... głównie piach i trochę skał. Niestety nie było tam zbytnio życia – przynajmniej nie w tym miejscu. Planowaliśmy zrobić z jednego nurka jednak warunki czasowe i pieniężne nam nie pozwoliły. Trudno – będzie powód, żeby tam wrócić.







Wyspa okazała się być dosyć płaska. Miała co prawda jeden malutki wulkan, ale czas nie pozwolił nam się na niego wspiąć. Ograniczenie czasowe wiązało się z obligatoryjnym warunkiem wykupienia biletu powrotnego. W naszym wypadku powrót miał odbyć się o 12:15.












Jeżeli chodzi o życie w rezerwacie najczęściej spotykanym zwierzęciem był człowiek. Większość z osobników tego dziwnego gatunku przypłynęła na wyspę tylko po to, aby poopalać się na plaży i popływać w wodzie. Nieliczne malutkie grupki – zazwyczaj dwuosobowe, tak jak te widoczne na zdjęciach (na nich się skupimy) – wybrały się na zwiedzanie wyspy. W celu ochrony przed słońcem większość osobników nosiła czapki. Jednak te dwa nie przewidziały słońca – dziwne prawda? – i nie kupiło kapeluszy. Musieli więc coś wymyślić. Męska część zespołu wpadła na pomysł i zrobiła osłonę przed słońcem z własnej koszulki i podzieliło się swoim wynalazkiem z częścią żeńską. Druga połowa była zadowolona z takiego rozwoju wypadków dwojako – otóż nie dość, że miała czapkę to na dodatek uruchomił się długo wcześniej zaplanowany przez nią system znakowania terytorium i odstraszania potencjalnych konkurentek – mianowicie brzuch u męskiego osobnika służył tym dwóm celom. Skutecznie.
















Całość drogi do latarni morskiej w jedną stronę miała trwać według znaków około 50 minut. Droga powrotna inną drogą godzinę. Czyli z prostej matmy mamy zapasu całe 10 minut. Tyle co nic. W pierwszą stronę szliśmy spokojnie sprawdzając ile nam się zejdzie. Po pół godzinie przyśpieszyliśmy. Godzina 11:00, a słoneczko ładnie paliło. Bardzo ładnie. Nie minęliśmy nikogo w drodze do latarni. Odpoczęliśmy 5 minut i biegniemy z powrotem ale już inną drogą.











Tutaj ruch się trochę zwiększył. Odpuściliśmy odrobinę podziwianie różnych ustawień kamieni (to było chyba jedyne co można było podziwiać :P). Pod koniec przechadzki dotarliśmy do małego wycinka nadmorskiej części wyspy z całkowitym kategorycznym zakazem wchodzenia. Nawet odgrodzili go niewielkim murkiem. Była to jedyna zielona część wyspy. Nie zatrzymywaliśmy się na długo, gdyż w tym momencie już praktycznie biegliśmy na spotkanie promu. Następny, który mógłby nas zabrać byłby po dwóch godzinach. Gdy dotarliśmy na przystań z dwuminutowym zapasem czasu, nie było ani ludzi ani statku. Usiedliśmy pod daszkiem w nadziei, że jeszcze przypłynie. Spóźnił się dwadzieścia minut, a my prawie upiekliśmy się z gorąca i niepewności.











Po zejściu na stały ląd ruszyliśmy na poszukiwania posiłku i kapeluszy. Zjedliśmy naprawdę wyborną pizzę we włoskiej restauracji. Cechą znamienną Wysp Kanaryjskich jest naprawdę niewielka ilość Hiszpańskich knajp, przeważają włoskie, indyjskie, chińskie itd. Po posileniu się i zakupie kapeluszy ruszyliśmy do El Cotillo.


Miał się tam znajdować Castillo de Toston. Rzeczywiście było to coś co przypominało zamek, a może raczej małą basztę. Malutką, za której zwiedzenie brali 2,5 euro. Niestety podziękowaliśmy. Pooglądaliśmy naprawdę piękne widoki, odpoczęliśmy chwilę smagani przyjemnym wiatrem, policzyliśmy kości na szkielecie i ruszyliśmy dalej.









Następnym punktem wycieczki miała być Montana de Tindaya, czyli Góra Sporów. Niestety była zamknięta ze względu na "trwające prace artystyczne". Jak dzisiaj o tym myślimy to dochodzimy do wniosku, że mogliśmy zaryzykować i tam wjechać mimo to. Cóż, mądry Polak po szkodzie.





Kolejne miejsce, które odwiedziliśmy, znaleźliśmy przypadkiem. Jechaliśmy sobie nad przepaściami, gdy nagle zobaczyliśmy jakiś budynek na szczycie góry i malutką drogę do niego prowadzącą. Po naprawdę krótkiej chwili zastanowienia skręciliśmy tam. Okazało się, że budynek ten to punkt widokowy Morro Velosa. Jako, że od dwóch godzin nie mieliśmy już chłodnego picia, zakupiliśmy najpierw po jednej butelce na czas zwiedzania wystaw, a potem po drugiej na drogę.





























Parque Rural de Betancuria miało być parkiem założonym koło kościoła. Park okazał się składać z kilkunastu palm. Lekko zawiedzeni machnęliśmy rękoma i zatrzymaliśmy się pół godziny dalej na kolejnym punkcie widokowym. Oprócz widoków księżycowych czy marsjańskich, nasze oczy uraczyła para kruków. Naprawdę pięknych, wielkich smoliście czarnych kruków. Dawno nie widziałem tak pięknych okazów. Inni chyba też bo, aż robili sobie z nimi sesje zdjęciowe.














Pod wieczór dotarliśmy do Morro Jable. Wielkiej nadmorskiej niemieckojęzycznej miejscowości wypoczynkowej. Nie powiem, ale niestety z powodu otaczającego mnie zewsząd tego języka, czułem się nieswojo. Wybraliśmy się na plażę tuż po zachodzie słońca i ruszyliśmy z powrotem do hotelu, żeby złapać trochę snu przed następnym dniem.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz