Drugiego dnia mieliśmy problem, żeby wstać. Niby wakacje, a trzeba wstać o 8 rano :P Ale wiadomo, kto rano wstaje ten ma cały dzień.
A my tuż po zjedzeniu kanapeczek na śniadanie wprost wybiegliśmy z naszymi walizkami z wynajętego mieszkania, gdyż byliśmy głodni przygody i widoków. Warto nadmienić, iż przez cały nasz pobyt na wyspach zastanawialiśmy się wieczorem, czy rano zastaniemy nasz samochód tam, gdzie go zostawiliśmy.
Na ten dzień na początek mieliśmy zaplanowane zwiedzanie
Isla de Lobos. W celu dostania się na wyspę będącą w istocie jednym wielkim
rezerwatem przyrody wykupiliśmy z dużym wyprzedzeniem bilety na prom, który
miał nas tam zabrać i nas stamtąd odebrać. Na przejście się po wyspie
zaplanowaliśmy 2 godziny. Wypłynięcie w kierunku wyspy odbyło się o godzinie 10:00,
a podróż trwała całe 15 minut. Trwało to naprawdę chwilę, głównie dzięki temu, iż nasza
łódź miała przeszklone dno i można było pooglądać... głównie piach i trochę
skał. Niestety nie było tam zbytnio życia – przynajmniej nie w tym miejscu.
Planowaliśmy zrobić z jednego nurka jednak warunki czasowe i pieniężne nam nie pozwoliły.
Trudno – będzie powód, żeby tam wrócić.
Wyspa okazała się być dosyć
płaska. Miała co prawda jeden malutki wulkan, ale czas nie pozwolił nam się na
niego wspiąć. Ograniczenie czasowe wiązało się z obligatoryjnym warunkiem
wykupienia biletu powrotnego. W naszym wypadku powrót miał odbyć się o 12:15.
Jeżeli chodzi o życie w
rezerwacie najczęściej spotykanym zwierzęciem był człowiek. Większość z
osobników tego dziwnego gatunku przypłynęła na wyspę tylko po to, aby poopalać
się na plaży i popływać w wodzie. Nieliczne malutkie grupki – zazwyczaj
dwuosobowe, tak jak te widoczne na zdjęciach (na nich się skupimy) – wybrały
się na zwiedzanie wyspy. W celu ochrony przed słońcem większość osobników nosiła
czapki. Jednak te dwa nie przewidziały słońca – dziwne prawda? – i nie kupiło
kapeluszy. Musieli więc coś wymyślić. Męska część zespołu wpadła na pomysł i
zrobiła osłonę przed słońcem z własnej koszulki i podzieliło się swoim
wynalazkiem z częścią żeńską. Druga połowa była zadowolona z takiego rozwoju
wypadków dwojako – otóż nie dość, że miała czapkę to na dodatek uruchomił się długo
wcześniej zaplanowany przez nią system znakowania terytorium i odstraszania
potencjalnych konkurentek – mianowicie brzuch u męskiego osobnika służył tym
dwóm celom. Skutecznie.
Tutaj ruch się trochę zwiększył.
Odpuściliśmy odrobinę podziwianie różnych ustawień kamieni (to było chyba
jedyne co można było podziwiać :P). Pod koniec przechadzki dotarliśmy do
małego wycinka nadmorskiej części wyspy z całkowitym kategorycznym zakazem
wchodzenia. Nawet odgrodzili go niewielkim murkiem. Była to jedyna zielona
część wyspy. Nie zatrzymywaliśmy się na długo, gdyż w tym momencie już
praktycznie biegliśmy na spotkanie promu. Następny, który mógłby nas zabrać
byłby po dwóch godzinach. Gdy dotarliśmy na przystań z dwuminutowym zapasem
czasu, nie było ani ludzi ani statku. Usiedliśmy pod daszkiem w nadziei, że
jeszcze przypłynie. Spóźnił się dwadzieścia minut, a my prawie upiekliśmy się z
gorąca i niepewności.
Po zejściu na stały ląd
ruszyliśmy na poszukiwania posiłku i kapeluszy. Zjedliśmy naprawdę wyborną
pizzę we włoskiej restauracji. Cechą znamienną Wysp Kanaryjskich jest naprawdę
niewielka ilość Hiszpańskich knajp, przeważają włoskie, indyjskie, chińskie
itd. Po posileniu się i zakupie kapeluszy ruszyliśmy do El Cotillo.
Miał się tam znajdować Castillo
de Toston. Rzeczywiście było to coś co przypominało zamek, a może raczej małą
basztę. Malutką, za której zwiedzenie brali 2,5 euro. Niestety podziękowaliśmy.
Pooglądaliśmy naprawdę piękne widoki, odpoczęliśmy chwilę smagani przyjemnym
wiatrem, policzyliśmy kości na szkielecie i ruszyliśmy dalej.
Następnym punktem wycieczki
miała być Montana de Tindaya, czyli Góra Sporów. Niestety była zamknięta ze
względu na "trwające prace artystyczne". Jak dzisiaj o tym myślimy to
dochodzimy do wniosku, że mogliśmy zaryzykować i tam wjechać mimo to. Cóż,
mądry Polak po szkodzie.
Kolejne miejsce, które
odwiedziliśmy, znaleźliśmy przypadkiem. Jechaliśmy sobie nad przepaściami, gdy
nagle zobaczyliśmy jakiś budynek na szczycie góry i malutką drogę do niego
prowadzącą. Po naprawdę krótkiej chwili zastanowienia skręciliśmy tam. Okazało
się, że budynek ten to punkt widokowy Morro Velosa. Jako, że od dwóch godzin
nie mieliśmy już chłodnego picia, zakupiliśmy najpierw po jednej butelce na
czas zwiedzania wystaw, a potem po drugiej na drogę.
Parque Rural de Betancuria
miało być parkiem założonym koło kościoła. Park okazał się składać z kilkunastu
palm. Lekko zawiedzeni machnęliśmy rękoma i zatrzymaliśmy się pół godziny dalej
na kolejnym punkcie widokowym. Oprócz widoków księżycowych czy marsjańskich,
nasze oczy uraczyła para kruków. Naprawdę pięknych, wielkich smoliście czarnych
kruków. Dawno nie widziałem tak pięknych okazów. Inni chyba też bo, aż robili
sobie z nimi sesje zdjęciowe.
Pod wieczór dotarliśmy do Morro
Jable. Wielkiej nadmorskiej niemieckojęzycznej miejscowości wypoczynkowej. Nie
powiem, ale niestety z powodu otaczającego mnie zewsząd tego języka, czułem się
nieswojo. Wybraliśmy się na plażę tuż po zachodzie słońca i ruszyliśmy z
powrotem do hotelu, żeby złapać trochę snu przed następnym dniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz