Trzeci dzień naszej podróży mieliśmy zacząć dosyć
niezwykle. Otóż chyba niecodziennie wstajemy i wychodzimy z hotelu po to, aby
zaraz odwiedzić żłobek dla żółwi.
Po przyjeździe na miejsce okazało się, iż jesteśmy
godzinę za wcześnie i mieliśmy czas na leniwy spacer po wybrzeżu i redzie.
Gdy
wróciliśmy, została otwarta brama, a my mieliśmy możliwość zajrzeć do kilku
basenów z wodą morską i pływającymi w nich żółwiami. W pierwszym basenie
mogliśmy zobaczyć piękne dwa ogromne żółwie, które sobie słodko spały. Nasyciwszy
oczy tym pięknym widokiem chcieliśmy pójść dalej, niestety zatrzymał nas
stalowy łańcuch rozpięty między dwoma basenami. Do kolejnego basenu mogły udać
się tylko dzieci. Kolejne były zamknięte dla zwiedzających. Na nasze i Wasze
szczęście mieliśmy kamerkę na wysięgniku i udało nam się zrobić kilka zdjęć z
wysokości, tym samym zaglądając do wnętrza kilku z pozostałych basenów.
Następnym punktem podróży była osada rybacka, Puerto de
la Cruz, wraz z latarnią morską stojącą na najdalej na południe wysuniętym
krańcem wyspy. Poprzedniego dnia zostałem poinformowany przez moją lubą, iż
droga tam prowadząca jest podobno nie za ciekawa. Że niby ja nie dam rady?
Dwadzieścia kilometrów podłej jakości szutrówki ograniczającej prędkość jazdy
do 30 kilometrów, a miejscami do 5 kilometrów na godzinę. Samochodem terenowym
co prawda nie jechaliśmy, ale i tak daliśmy radę.
W samej osadzie są podobno trzy restauracje z czego jedna
ma widok na morze i oferuje najlepsze jedzenie. Niestety nie udało nam się jej
znaleźć, mimo to polecamy poszukać. Latarnia morska oferuje nam wystawę o florze
i faunie wyspy, historię powstania i kilka innych ciekawostek. Czyli to co już
kilka razy widzieliśmy po drodze, toteż nie zatrzymywaliśmy się w jej wnętrzu
nazbyt długo.
Fale morskie wraz z silnie wiejącym wiatrem odsłoniły
pokłady tufu wulkanicznego. Nie mogąc sobie odpuścić takiej okazji zabrałem ze
sobą kawałek na pamiątkę.
Żeby dotrzeć do kolejnego punktu wycieczki należy dostać
się na drugą stronę gór, które możecie zobaczyć na zdjęciach. Prowadzi tam
jedna droga, która jest w tym samym stanie co ta prowadząca do latarni. Z tą
małą różnicą, że znajduje się ona na bardzo dużej wysokości i jest bardzo
wąska.
Miejscem do którego warto się wybrać jest Villa Winter
znajdująca się w malutkiej miejscowości Cofete. Jest to Willa znajdująca się na
oddalonym od morza zboczu góry, a jej historia sięga początków II wojny
światowej, kiedy to Gustav Winter stworzył jej projekt, rozpoczął budowę, a
niemieckie władze utworzyły cały okoliczny obszar strefą zmilitaryzowaną. Dziś
willa powoli popada w zniszczenie, a drzwi strzeże zasuszony staruszek, który
pobiera opłatę „co łaska”.
Zwiedziwszy większość zakamarków zagadkowej budowli
ruszyliśmy w drogę powrotną, zatrzymując się na chwilę na szczycie drogi. Wiał
tam bowiem tak silny wiatr, że gdy rzuciło się w dół zbocza niewielki kamyk
można było po chwili złapać go z powrotem, gdyż porywy wiatru ciskały nim do
góry. Tak pobawiwszy się 10 minut pojechaliśmy dalej.
Hotel na tę noc mieliśmy w Costa Calma, kolejnej typowo turystycznej
miejscowości. Ogromnym atutem miasteczka była przepiękna wprost plaża. Gorzej z
jedzeniem, gdyż spędziliśmy ponad godzinę na poszukiwanie otwartej knajpy.
Znaleźliśmy ją dopiero na plaży. Chwilę pobawiliśmy się w nadmorskim piasku i
ruszyliśmy na odpoczynek do pokoju przed następnym dniem. A naprawdę było przed czym odpoczywać, ale o
tym w następnym poście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz